Od dzieciństwa śnię podobnie. W kolorze. Mikstura wspomnień poprzeplatanych nierealnością sytuacji, w których zawsze jestem bez wyjścia. Musze walczyć. O siebie. O przeżycie. Czasami atakują mnie węże a czasami trzymam w reku bron. Pistolet. Celuje w napastnika. Ściągam spust. Z całej siły. Nie mam siły żeby go poruszyć. Napastnik zbliża się. Zabija. Po chwili jestem znów w tej samej sytuacji. Dzień świstaka. Sen świstaka.
Cena za siebie. Za samoświadomość. Za zmianę. Część mnie umarła bym mógł prawdziwie poczuć. Czuję ze oddycham. Nie topię się w swoich zagubieniach choć to trudne. To dopiero początek. Reminescencje pozostają.